Co jedzą weganie w Warszawie?

Tuż po przyjeździe w czwartek rozpoczęliśmy nasz food tourism. Czasu było niewiele, bo weekend mieliśmy spędzać oddzielnie o czym będzie później. Najpierw jednak to co najlepiej się sprzedaje  – czyli jedzenie!

Jedna z rzeczy, która urzeka mnie w Warszawie to wybór.

Opcje wegańskie można znaleźć prawie na każdym rogu. Nie jest to dziwne, ani zaskakujące, że ktoś czegoś nie je. Żyjemy w XXIwieku – wegan, wegetarian jest coraz więcej, a nawet jeśli nie to do chorób cywilizacyjnych można zaliczyć różnorakie alergie pokarmowe, nietolerancje etc. W Polsce nietolerancja laktozy dotyka co 5 dorosłego, a alergia na jajka to, jak podaje portal zdrowie, jedna z najczęstszych jak i najdotkliwszych alergii pokarmowych (jej skutki to objawy podobne do grypy żołądkowej). Warszawskie restauracje, bary, knajpy zrozumiały, że dziś żeby zdobyć klienta nie wystarczy zrobić obiadu „jak u mamy” lub dopisać „eko, bio, organic”, potrzebny jest wybór.

Miejsce na czwartkową kolację wybrała nam Kamila z Więcej Wegańskich. Ona i jej piesek Itka czekały na nas w  Mango Street Food. Choć knajpa nie nowa, to można uznać, że jako miejsce dla nas „nówka sztuka” ledwie tego dnia zdążyła napisać o ich „bestof„, a już byliśmy sprawdzać czy miała rację 😉

Na naszym stole wylądował talerz hummusu „supreme” z falafelami, hummus klasyczny z falafelami, 2 porcje frytek i lemoniady.

Nie jestem blogerką kulinarną, ale w Izraelu już nie raz byłam, hummus nie jeden zjadłam. Niestety, także w Polsce. Ten podawany w Mango, jest naprawdę „spoczy”. Wariacja z miętą i granatem wydaje się ciekawa. Klasyczny jest poprawny, nie mam mu nic do zarzucenia 😉
Falafelom daję 5+. Są chrupiące na zewnątrz i mięciutkie w środku. Głównym grzechem falafeli bywa przedobrzenie z kuminem (którego „toleruję z umiarem”), te które jadłam były wyważone w smaku.

Frytki są świetne, jeśli dobrze zrozumiałam z belgijskich, słodkich ziemniaków. Chrupkie i miękkie – radzą sobie z tym połączeniem pierwszorzędnie. Ściągając za Kamilą – keczup! Koniecznie zwróćcie uwagę na keczup z kolendrą. Niby keczup, a jednak smakuje inaczej.

Lemoniada, chyba z jałowcem, smakowała lasem. Napój taki se, zaspokoił pragnienie, ale ponownie bym go nie zamówiła. Następnego dnia wpadliśmy na smoothie z mango – dużo lepsze. Tylko zaznaczam, to bardziej deser niż napój – gęsta konsystencja i słodycz mleka kokosowego.

Cenowo różnie, raczej przeciętnie – od falfeli w picie (wyglądające bardziej jak tortille) za dyszkę, po dania za ponad 20zł, porcje są spore, na pewno wyjdzie się najedzonym.

 

Miasto bez tofucznicy!

Piątkowy poranek zaczęliśmy późno. Chociaż pora była bardziej lunchowa, zaczęliśmy od poszukiwania miejscówy na śniadanie, która byłaby na trasie hotel-centrum, lub po prostu centrum, okolice Nowego Świata. Hummusy, falafele, burgery wszędzie. Internecie odpowiedz mi gdzie ja zjem śniadanie, a najlepiej tofucznicę – Internet nie wie.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika FlyNerd (@flynerdpl)
Nie mając ochoty, na żadne z powyższych wylądowaliśmy w  słynnym Lokal Vegan Bistro, któremu najbliżej do określenia „obiad jak u babci”. Bo jak inaczej określić schabowe na pół talerza z ziemniakami i surówką. W przeciwieństwie do mojego mężczyzny wolałam trochę lżej, więc sięgnęłam po spaghetti z pesto z pomidorkami. Wszystko prezentuje się super, porcje są naprawdę duże i smaczne. Ceny w przedziale 15-25. Kwota 25zł za spaghetti może wydawać się zawyżona, ale jakie to było spaghetti. Objadłam się do granic możliwości, a mimo to zostawiłam połowę.

Wnętrze jest miłe stołówka-niestołówka. Jedynie fakt, że trafiliśmy w porę obiadową sprawił, że trzeba było czekać na miejsce przy stoliku.

Jak wspominałam, Warszawa jest bardziej zweganizowana. Ot, z ulicy wołają croissanty od Petit Apetit.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika FlyNerd (@flynerdpl)

Kolejnym punktem na naszej wegańskiej, warszawskiej mapie była kolacja i spróbowanie całkowicie wegańskiego sushi w Edamame Vegan Sushi. Ha! Nareszcie można zamówić wszystko bez wyjątku, a wybór wcale nie mniejszy niż w innych „suszarniach”. Moja ulubiona tempura na kilka różnych sposobów. Kolor ryżu przykuwa uwagę. Swoją drogą w Japonii najważniejszy jest ryż, mamy podejrzenie, że nie był to ryż do sushi. Nie szkodzi, zwłaszcza, że zaskoczeniem była cena. Jest niższa, niż w zwykłych tego typu restauracjach, a wybór dań wreszcie zadowalający.

Dla porównania następnego dnia odwiedziliśmy też Kwitnącą Wiśnię. W swoim menu mają opcję wegańską. Może będę nieobiektywna, ale sushi z awokado musi być, a tu zawód – awokado się skończyło. Jak to możliwe? Niedowierzanie, smutek, pogodzenie i akceptacja w ciągu 5 minut. Zamówiliśmy inny zestaw wegański, zamieniając składniki. Sushi dobre, przeciętne. Doceniam talerze – kamienne płyty, zazdrościmy 🙂 Miejsce mające więcej z barem niż restauracją, do tego wiszący telewizor. Fajne by szybko zjeść ze znajomymi.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika FlyNerd (@flynerdpl)

Nie udało nam się dotrzeć do Warsaw Potato, czy Falafel Bejrut, który ponoć serwuje najlepsze falafele w stolicy. Ominęliśmy też Krowarzywa, bo jakoś żadne z nas nie miało ochoty na burgery.

Trochę szkoda, z drugiej jednak strony, wiemy gdzie prawodpodobnie zawitamy następnym razem 😉